niedziela, 16 października 2016

013 Mów mi: "maratończyku"!

Spokojny ranek przywitał mnie bezchmurnym niebem, pomimo to nie miałem pojęcia co przyniesie ten dzień... a przyniósł sporo niezapomnianych przeżyć.

Ale po kolei!
Nareszcie nastała niedziela 22 maj 2016. Czekałem na ten dzień bardzo długo, i ostatnie treningi były przygotowaniem do tego, i tylko do tego biegu. Dzień wcześniej podczas przygotowania sprzętu miałem spory dylemat modowy, w czym pobiec? I wbrew pozorom to nie jest błahy problem, przy dystansie 42 km każdy szczegół ma znaczenie. Spodenki które idealnie leżą na dystansie 10km po kolejnych 10 - 20 - 30km mogą zacząć obcierać moje delikatne ciałko... Po rozwiązaniu tego dylematu, nastawiłem budzik i zaliczyłem dłuuuugi sen, wszak głupio by było ziewać na swoim pierwszym maratonie. Z samego rana wybrałem się po pakiet startowy, biuro zawodów, zgrało się idealnie z poranna mszą więc w drodze powrotnej odebrałem swój piętnasty numer i złożyłem depozyt. Pakiet jak pakiet, woda, ulotki i koszulka ale ten numer, taki.... maratoński!!! 






Uzbrojony w reklamówkę Wysowianki, udałem się do domu aby zjeść kromkę z dżemem, wypić kawę i wrócić na start już w stroju do biegania. Działając zgodnie z planem, wypełniłem wszystkie punkty, czas był bardzo odpowiedni za 30 minut start, z domu na linię startową mam około 15 minut, wszystko układa się zgodnie z założeniem. Pomyślałem sobie jeszcze, że do jednej flaszki wezmę sobie wodę kokosową - temperatura rosła wiec wydawało mi się, że to świetny pomysł. Wydało mi się tak do momentu kiedy otwierałem szafkę w której czekała na mnie przygotowana puszka tego cudownego napoju. Wydawało mi się ponieważ puszka przeczuwając moje intencje postanowiła wyjść mi na przeciw... no i trochę jej nie wyszło... bo zamiast iść... wypadła.... i to wprost na palec mojej nogi! Nie wypada mi tu pisać jakich słów użyłem po kontakcie ciężkiej puszki z moim palcem... Moje "dziwne" zachowanie zaciekawiło moją ukochaną żonę, zapewne mówiłem bardzo niewyraźnie bo jedyne co zrozumiała z moich słów, to to, że: "teraz to już pewnie (piiiiii) nie pobiegnę... Na początku uznała, że celowo dokonałem na sobie jakiejś akcji sabotażowej żeby nie musieć pobiec, hmmm paluszek i główka to niezła wymówka....  kiedy zdjąłem skarpetkę okazało się, że naprawdę mam rozbity pazur i krew leje się strumieniem, czyli, że co? każdy start mam okupić problemami? Na magurskim.com problemy krzakowo/żołądkowe, teraz rozbity palec? No nie, nie dam się tak łatwo wyeliminować! Obkleiłem palec plastrem, zacisnąłem zęby, przelałem wodę kokosową do butelki (nie odpuściłem jej, ha) i pobiegłem na start. Po drodze słyszałem już komendy z linii startowej i komentarze od przechodniów: "... gdzie biegną? do Wysowej? zgłupieli całkiem, w taką pogodę im się zachciało biegać...." Zastanowiło mnie to przez chwilę, czy ja też zgłupiałem całkiem? w taką pogodę i z rozbitym palcem? A niech tam, niech myślą co sobie chcą.
Na start dobiegłem już w momencie kiedy wszyscy ustawiali się do startu. I tu przyjemne zaskoczenie, okazało się, że nie jestem sam ze sobą ale będzie mnie na starcie dopingował Michał. No nie powiem, miło mi się zrobiło, że chciało mu się przerwać poranno-niedzielny sen i przyjść na płytę rynku mnie dopingować.
W tym momencie wśród startujących pojawili się organizatorzy z reklamówkami pełnymi gąbek, tak gąbek - takich jak zazwyczaj używa się pod prysznice. Pomyślałem jako biegacz amator, że pewnie na pamiątkę dają, ale dla czego nie dołączyli do pakietu? Kiedy jednak zauważyłem, że biegacze ochoczo rozpakowują owe gąbki i zabierają ze sobą uznałem, że może to taka pomoc do obcierania potu z czoła. Wszak temperatura była iście letnia a pełne słońce nie zapowiadało ochłodzenia. Już po paru kilometrach biegu w temperaturze blisko 30 stopni przekonałem się, że gąbka nie przydała się ani trochę do obcierania potu z czoła, ponieważ w takiej temperaturze pot wysychał, za to świetnie zdała egzamin jako zimny okład, na punktach z napojami wystawione były miednice z zimną wodą, można było zamoczyć gąbkę i polewać choć przez chwilę rozgrzaną głowę.







Tak więc wystartowałem na trasę długo wyczekiwanego maratonu z gąbką, rozbitym palcem i nadzieją, że przygotowałem się na tyle by dotrzeć do mety. Start w biegu w grupie biegaczy to niezapomniane przeżycie, bardzo lubię tą chwilę,
Strategia na bieg prosta, 8/1,5,  8 minut biegu 1,5 minuty marszu. Na treningach działało, miesiąc wcześniej przebiegałem tak ponad 270km w tym długie wybiegania do 35km. Założenie proste: wszystko poniżej 5h na pierwszym maratonie biorę w ciemno i z zadowoleniem, 5h to wszak o 3h mniej niż na moim pamiętnym pierwszym biegu górskim w Krempnej rok temu.
Zacznij wolno, a później jeszcze trochę zwolnij, nie wiem dla czego ale lubię to motto, więc jak tylko stwierdziłem, że biegną dosyć szybko jak na swoje możliwości, zwolniłem. Spowodowało to w krótkim czasie przesunięcie się na koniec stawki, ale co tam, biegnę dla siebie, i ze sobą. Znana droga szybko mija, nawet jeżeli odległości robią się coraz większe.
Będąc na szarym końcu nie myślę w czasie biegu o nagrodach ale o tym czy dotrę do końca dystansu, biegnąc pod Magurę myślałem czy dotrę do półmetka, jeżeli się uda dalej będzie już tylko łatwiej, okazało się, że podbiegi na treningach zrobiły swoje i Magura jest już moja. Co prawda tuż przed ostatnim podejściem zaliczyłem mocny skurcz ale udało się go pokonać minutowym marszem. Dla pewności, że to nie brak sodu poprosiłem jeszcze jakąś dopingującą rodzinę w Nowicy o łyżeczkę soli, dosypałem ją do bidonu i w zasadzie do samej Wysowej nie miałem już problemów ze skurczami.  Do dziś nie wiem, czy większa ilość soli w izotoniku pomaga mi czy jest to zwykłe placebo ale jak robię sobie napój na bieganie dodaję zawsze duuuuużo soli. Pomijając jedno wzniesienie, miedzy Magurą a Uściem Gorlickim miąłem cały czas z góry. Wykorzystałem cały zbieg by wyprzedzić całych trzech biegaczy. Z jednej strony radość, że się jest lepszym od innych, a z drugiej strony wyprzedza się tych na samym końcu.... hmmm czy to powód do radości  i dumy? Jeszcze togo nie ogarniam, ale liczę na to, że kolejny rok biegania spowoduję, że będę toczył rywalizację trochę wyżej w stawce i pozbędę się dylematów typu: wyprzedzać czy nie wyprzedzać....
Pierwsze 30km okazały się dla mnie rekordowo szybkie 3'31"8s to najlepsza trzydziestka w życiu. Choć może jest trochę lepiej bo mój GPS kłamie i zawsze pokazuje mi sporo mniejsze odległości niż zaznaczone na trasie...
Z Uścia do Wysowej jest jeszcze tylko dwa podbiegi, po prawie 4 godzinach biegu są one jednak bardzo męczące dla mnie, ale krok po kroku napieram do przodu.







Ostatni szczyt przed Wysową to dla mnie ogromna radość, teraz już wiem dokładnie ile jeszcze przyjdzie mi biec. Wiem, że jestem w stanie zbiec do samej mety więc puszczam się.... wolnym truchtem w stronę upragnionej mety. Zegarek wskazał właśnie 4'45" biegu... a tu jeszcze kawał drogi do parku zdrojowego... no nic muszę jeszcze to znieść... jeszcze tylko kawałeczek...
Wpadam w uliczki parkowe, w tym roku meta przesunięta nieco w prawo, nie szkodzi pobiegnę i tu. Jeszcze tylko 50... 40.... 10.... i




No więc jestem!!! Możesz mówić do mnie: maratończyku!!!

Drugi do kolekcji medal z MBN będę wspominał bardzo dobrze, rozliczyłem się z początkami biegania. Miał być maraton i jest. Czas trochę nie ten, niby tylko 4 i pół minuty za dużo ale niesmak jest.
Czas czasem ale teraz najważniejsze zająć się w końcu paluszkiem, tak tak on tam biedny w bucie całą drogę czekał aby ktoś go w końcu porządnie opatrzył. Na początek odebrałem swój worek z depozytu, zajrzałem do wielkiego gara z zupą dla dobiegających, ale nie skorzystałem z uwagi na mało wegetariański wygląd zupy... no cóż liczę na to, że moja  kochana żona coś będzie miała dla mnie.
Na całe szczęście dla mojego paluszka, tuż obok mety zauważyłem karetkę, oraz quad z grupą ratowników GOPR. Ta szlachetna organizacja niesie pomoc nie tyko zagubionym przypadkowo w górach ale i tłumom biegaczy na wszelakich biegach. Jak nazwa wskazuje jest to organizacja ochotnicza więc chwała, wszystkim GOPR'owcom, że poświęcają swój prywatny czas dla nas biegaczy (i żeby nie było nie słodzę tylko dla tego, że dziadek moich synów był też na trasie). Wracając do paluszka, pomyślałem sobie, że co jak co ale udając się w stronę ratowników na pewno znajdę potrzebną fachową pomoc. Zrzuciłem więc buty, zdjąłem przemokniętą od krwi skarpetę i z obnażona stopą udałem się po pomoc. Moje pytanie: czy mógłbym u was opatrzyć palca? wywołało wśród ratowników poruszenie i dezorientację. "... ale karetka jest zamknięta, ratownicy z karetki gdzieś poszli..."  - ale pewnie wrócą? "pewnie tak" - to ja tu usiądę sobie na trawie i poczekam, bo chciałbym żeby mi ktoś palca opatrzył, chociaż zdezynfekował i zawinął. "to co ci się stało? pokaż to my ci opatrzymy" - o to dobrze, ja poproszę. W zasadzie było mi obojętne kto mi opatrzy palca. Ale pojawił się pewien, hmmm mały problem: "chłopaki gdzie jest apteczka? eee ja nie mam... Daniel brał. Daniel masz apteczkę? no przecież dziś zostawiłem.... to kto ma apteczkę? ... nastała cisza... - to, ja jednak usiądę sobie tu na trawie i poczekam. Rozłożyłem się więc na zielonej trawce i obserwowałem ratowników, muszę przyznać, że mój przypadek zburzył zapewne ich spokój i spowodował nagłe zmniejszenie się ich liczby. W bardzo krótkim czasie okazało się, że apteczka jednak odnalazła się w którymś bagażniku i czterech chłopa pochyliło się nad moim biednym paluszkiem. Po obfitym odkażającym prysznicu mój palec odzyskał częściowo normalny kolor i można było stwierdzić naocznie, że raczej nie ocalę pazura, trudno już przeżyłem to kilka razy, da się tak żyć i nawet biegać. Koniec końcem zostałem fachowo opatrzony, pochwaliłem się swoimi danymi aby wiadomo było kto został uratowany i akurat w tym momencie odezwał się telefon, to moja żona podstawiła właśnie pojazd powrotny do domu.
Wracam z medalem, z nowym doświadczeniem, z bolącym palcem, ale z pewnością, że to nie ostatni mój maraton w życiu, mam wręcz coraz większą pewność, że to dopiero początki i jeszcze wiele przygód z bieganiem przedemną!!!!!



niedziela, 1 maja 2016

012 Maraton Beskid Niski, przygotowania do drogi.

Nadchodzi czas aby rozliczyć się z MBN. Wszak wszystko przez ten właśnie maraton się zaczęło. Gdyby nie ta pamiętna ulotka w skrzynce pocztowej pewnie nie zaczął bym biegać. Mam więc dług wdzięczności do spłacenia i zamierzam spłacić go już za trzy tygodnie 22'go maja. Oczywiście z racji tego, że trasa biegnie z mojego miasta mam tą możliwość aby przed startem zapoznać się dokładnie z trasą. Część trasy, tą najciekawszą, najbardziej pozakręcaną i biegnącą przez największe przewyższenia postanowiłem przebiec z kamerą i z najlepszym towarzyszem biegania - Tomkiem. Na całe szczęście znajomy mistrz Polski w kickboxingu (tu sprawdzisz kto to) użyczył mi kamery do zrealizowania zadania. Udało mi się więc nagrać około 28km trasy MBN 2016, od podnóży Magury do Wysowej Zdroju. Mam nadzieję, że film przyda się choć jednej osobie.

Poniżej filmu wklejam całą mapkę z przebytej trasy ze wszystkimi danymi z biegu, 10km, 20km, 21km to moje "życiówki" :-) Na filmie całość jest podzielona na 5 odcinków aby łatwiej było zorientować się w przewyższeniach. Zapraszam do oglądania i komentowania.








piątek, 18 marca 2016

011 Podsumowanie

      Nadszedł w końcu czas na podsumowanie mojego pierwszego roku biegania. Dwanaście miesięcy przebiegło szybko i zostawiło trwały ślad w moim życiu. Były więc miesiące lepsze i gorsze, była ściana i było z górki, była ekscytacja pierwszym medalem za 10km i rozczarowanie pierwszym maratonem. Były gratulacje, że wziąłem się za siebie i poklepywanie po plecach, że to dopiero początek i będzie lepiej. Były chwile zwątpienia i kilometry gdzie płynąłem nad ziemią upajając się endorfinami. Najważniejsze jednak dla mnie to fakt, że dwa razy pozbierałem się po porażce i biegam dalej. Dziś nadal nie do końca zdaję sobie sprawę ile będą mnie kosztować moje biegowe marzenia ale co tam, raz się żyje ;-)

     Zacznę najpierw od podsumowanie tego co udało mi się zrobić przez ostatni rok, na całe szczęście nie muszę robić wszystkiego sam bo moja apka od biegania liczy wszystko za mnie.

Samego biegania bez marszów wyszło 1098 km, tak wiem, że powyższym screen'ie pisze 1133km ale niestety jest to błędny dystans spowodowany podwójnym "wgraniem się" trasy z lipca, kiedy to robiliśmy z Tomkiem rekonesans trasy I Magurskiego. Czyli całe 35km jest zapisane za dużo. Źle bym się czuł nie pisząc o tym ;-)
127 aktywności w ciągu roku patrząc z perspektywy poprzednich lat to wręcz niewyobrażalna ilość. Średnio co trzeci dzień bieganie, owszem to tylko średnio ale jak by nie patrzeć jeżeli były tygodnie gdzie nogą nie ruszyłem to były inne gdzie biegałem co dzień.
Prędkość i tempo pozostawiam bez komentarza, pewnie, że chciałbym żeby te liczby były zupełnie inne, ale z drugiej strony od czegoś trzeba zacząć i będzie nad czym pracować.
Trochę szokiem dla mnie jest ilość pokonanych przewyższeń, pokazuje to jak ciekawy teren do biegania jest w Gorlicach. Jeśli tylko starczy mi sił może w tym roku nagram wszystkie ulubione trasy i opiszę je na osobnym blogu. 



A teraz najlepsze wyniki na najważniejszych dla mnie dystansach. Szczególnie dumny jestem z 5km chciałbym w takim tempie na koniec sezony biegać dychę. I 20km, wiem, że nie jest to mistrzowski czas, ale zachowanie tego tempa i prędkości to mój cel na dłuższych dystansach.

      Po roku biegania staję przed sobą z nowymi marzeniami i planami. Ze względu na ograniczony czas który mogę poświęcić na zawody, lista startów jest bardzo krótka. Na razie na 2016 ma w planach max 3 biegi. Pierwszy - o ile się odbędzie to Maraton Beskid Niski. To bieg od którego miało się wszystko zacząć, była dziesiątka, ale nie mogę sobie pozwolić by nie zaliczyć tego biegu. Drugi bieg - o ile znajdę sponsora na opłatę startową to magurski.com muszę rozprawić się z tą trasą, dopiero kiedy pokonam ją będę mógł iść dalej. Oczywiście jeżeli nie załapię się na zorganizowane zawody rozprawię się z trasą sam - na - sam ;-) W tym roku jest planowana mała korekta trasy na 55km i 85km więc w ramach przygotować mam zamiar nagrać jak w roku ubiegłym rekonesans trasy - tym razem będzie to pewnie trasa 85km.

     I na koniec gwóźdź programu. W tym roku postanowiłem zmierzyć się z dystansem 100km w B7D. Tak wiem, że to szaleństwo, ale może właśnie dla tego mnie to tak pociąga. Tak więc najbliższe miesiące podporządkowane będą tylko temu jednemu dystansowi i biegowi.

   Będzie to mam nadzieję temat napędowy do kontynuacji bloga, będzie co opisywać i co pokazywać. Wszak - tak przynajmniej bym chciał - będą to poważne przygotowania.

A więc zapraszam Cię do odwiedzin i subskrypcji żeby nie przegapić żadnego wpisu :-)





wtorek, 22 września 2015

010 mój pierwszy maraton górski

.... dobra pojedźmy dziś po pakiety startowe, nie będziemy spać w Krempnej na start dojedziemy rano. Odebranie pakietów startowych na pierwszy w życiu maraton, jest czymś wielkim, ale myślę, że opisywanie tego ze szczegółami byłoby dla Ciebie męczące. Tak więc krótko i na temat: pojechaliśmy z Tomkiem, zabraliśmy swoje numery startowe, reklamówki z koszulką, wodą i batonikami, poszliśmy na spotkanie organizacyjne a potem do domciu do własnego prywatnego, ciepłego łóżeczka. Na spotkaniu organizacyjnym, jeśli mogę się jeszcze troszkę cofnąć do tyłu, poczułem coś bardzo ciekawego, pełna sala ludzi którzy podobnie jak ja biegają... ot tak po prostu, wszyscy obecni mają podobną pasję! W takim miejscu indukuje się zupełni inny rodzaj energii niż w jakimkolwiek innym zgromadzeniu. Wszyscy w koło, myślą tylko o tym jak to będzie jutro, start, bieg, pierwsze 10, 20, 30... niektórzy ostatnie 80km... ale wszyscy razem mają jeden temat, jutrzejszy bieg!!! Ciekawe przeżycie.

-9h
A więc pozostało już tylko 9h do startu.
Wracamy do domu, ostatnie spostrzeżenia, ostatni przegląd planu. Plan jest prosty: pierwsze 12km do Olchowca spokojnie, ale na punkt kontrolny w Olchowcu meldujemy się nie dalej niż 1h20min i zostaje już tylko 28km. Następne 18km, czyli najcięższy odcinek w górę idziemy a korzystamy maksymalnie na każdym zbiegu, jeżeli utrzymamy średnią z treningów zrobimy to w 3h. Na punkcie żywieniowym w Ożennej nie spędzamy dłużej niż minutę i zostaje 10km większość z góry, jeżeli będziemy jeszcze w stanie przebierać nogami to 1h10min powinno się udać dotrzeć do Krempnej i zameldować na mecie z czasem 5h,30min. Plan prosty, część trasy sprawdzona w lipcu i międzyczasy bardzo realne, ambitne ale bardzo realne.


-6h
Nie ma to jak swoje łóżko, cieplutka pierzynka, ulubiona poduszka i materac, nie za twardy nie za miękki lecz w sam raz. Jest tyko jeden problem, moje samopoczucie leci w dół na łeb na szyję... nie żeby morale, że nie dam rady czy coś, zaczyna buntować się żołądek... dbałem o przedstartową dietę, makaron z ryżem i ryż z makaronem, no może trochę oliwy, czosnku i pomidorów ale nic po za tym, może to grypa żołądkowa??? Nie ważne, nie jest źle, prześpię się i na rano będę jak nowy. Jak będzie źle to nie pojadę i już.

-4h
To jednak jest grypa żołądkowa... moja obecność nad klopem potwierdza tylko fakty... z drugiej strony, może to tylko biegunka ze stresu przed startem? No dobra ale dla czego do tego rzygam jak kot? Ciężko ogarnąć temat... grypa nie wybiera, czyszczę przewód pokarmowy z dwóch stron równocześnie.... cholera jasna.... ufff po wszystkim, czuje ulgę, już będzie dobrze... a może nie? Dobrze że łazienka jest blisko...

-3h
Powtórka z rozrywki... obiecałem kochanej żonie, że jak mi zaraz za moment nie przejdzie to nigdzie nie jadę. I grypa jakoś posłuchała, natychmiast zrobiło mi się lepiej, jeszcze godzina snu...

-2h
No jest super, co miało być to już przeszło. A więc jedziem na bieganie. Acha, napełnić bukłak, zapakować latarkę, jeszcze raz sprawdzić czy wszystko zabrane. Trochę tylko problem bo nic po za wodą nie wchodzi... na myśl o łyknięciu izotonika zacząłem rozglądać się za łazienką... no dobra będzie i czysta woda, izo zostawię na bieg.
Tomek już podjechał swoim Peugotem, całe szczęście, że chciał dziś jechać, umęczyły mnie te nocne wizyty w łazience, nie chciałbym teraz być kierowcą. Droga pusta, żywej duszy, i całe 8 stopni... dobrze, że zabrałem również cieplejsze rzeczy do biegania.

-0,30h
Oj zimno, 6 stopni w sierpniu, to naprawdę niewiele, no to długi rękaw i na to jeszcze koszulka... no i może jeszcze jedna dla pewności, że nie zmarznę, Oj gdzie tu mają toalety.... Mogliśmy wyjechać trochę później bo jeszcze 20 minut do startu... sam nie wiem czy się czuję dobrze czy źle... pół roku czekałem na tą chwilę, nie odpuszczę teraz. Mały tłumek staje się troszkę większym tłumkiem przed linią startu ustawiają się biegacze, czuje się w powietrzu napięcie i oczekiwanie na wystrzał. Ale przedstartowa fota musi być ;-)




0-12km Krempna - Olchowiec

I stało się pierwszy strzał padł, ultrasi na 80km pobiegli, teraz pozostali na 40km STRZAŁ!!! I do przodu, "pamiętaj, zacznij wolno a później jeszcze trochę zwolnij..." to jeden z moich ulubionych fragmentów z "ultramaratończyka" teraz przyszedł czas przetestować to w praktyce. Grzesiek zresztą też tak wczoraj mówił, dzwonił jeszcze wieczorem żeby obgadać nasz plan biegu ale ja już nie bardzo byłem w stanie więc dogadał wszystko z Tomkiem, był chyba bardziej przejęty tym całym naszym startem niż my sami. W sumie to mógł się czuć za nas odpowiedzialny, jak by nie patrzeć jest ojcem chrzestnym naszego biegania. Tomek to poczuł siłę wspólnego startu, rwał do przodu jak łania za którą gna stado zgłodniałych wilków. Tomek zwolnij bo padniemy przed 20km... Szczerze mówiąc już po pierwszym kilometrze poczułem, że coś jest nie tak, mój organizm jakby nie miał skąd czerpać energii do biegu, i krzaki okazały się niezbędne... chyba to jednak grypa żołądkowa a nie stres... Tomek, biegnij bo ze mną sobie dziś nie pobiegasz... - razem zaczęliśmy, to i razem skończymy. Właśnie tej odpowiedzi bałem się najbardziej, cholera znam tę postawę z treningów, w lipcu kiedy sprawdzaliśmy trasę Tomek oddał mi całą butlę izotonika jak zaliczyłem ścianę, ale teraz na realnym biegu nie chciałem być dla niego hamulcowym... a coś czułem, że będzie ze mną jeszcze gorzej więc zrobienie rozsądnego wyniku będzie nierealne... nie mogłem jednak nie docenić i nie przyjąć tego przyjacielskiego gestu, w duchu modliłem się by zdecydował się pobiec do przodu sam.
Po 4-5km i  dwóch przymusowych postojach w pobliskich zaroślach byliśmy na samym końcu stawki, no może 2-3 osoby były gdzieś za nami. To już teraz nie był bieg... to było przebieranie nogami. Tomek nie chciał przyjąć propozycji samotnego zaatakowania i ucieczki od hamującego go peletonu aż do momentu kolejnego przymusowego postoju w zaroślach... Nareszcie zrozumiał, że to zawody a nie wojna (wierzę, że na wojnie i w sytuacji kryzysowej nigdy by mnie nie zostawił w....... w krzakach z papierem toaletowym w ręce....) Pewnie nie zdaje sobie sprawy z tego jaką wtedy poczułem ulgę, że chociaż on po kilku miesiącach wspólnych treningów przebiegnie godnie ten bieg. Krzyknąłem tylko: spotkamy się na mecie!!! więcej krzyków było niewskazana w moim obecnym położeniu pod krzaczkiem...
Od tej chwili wiedziałem, że biegnę sam ze sobą, no i z tą cholerną grypą... dobrze, że zabrałem kilka opakowań chusteczek higienicznych...
Do pierwszego punktu kontrolnego zostało jeszcze 5 kilometrów, a ja przez moment zacząłem się bać, że nie zmieszczę się w limicie i będę musiał zejść z trasy po 12km... to było zupełnie niefajne uczucie, zebrałem się w sobie, żel który zjadłem po starcie dawno oddałem przyrodzie, więc zacząłem pić domowej roboty izotonik, miód, sól, cytryna... o dziwo udało mi się wlać trochę tego w siebie bez negatywnych skutków. Zachęcony powodzeniem wrzuciłem jeszcze w siebie kęs batona kofeinowo-kokosowego, został i na razie nie miał zamiaru ze mnie wychodzić. W okolicach 10km poczułem się lepiej, naprawdę lepiej, na tyle, że do punktu kontrolnego dobiegłem w końcu około 1h30min.




12-16km Olchowiec - Baranie

Z Olchowca pomknąłem w stronę Baraniego, moje samopoczucie uległo zdecydowanej poprawie, tym bardziej, że okazało się, że nie jestem ostatni. To była niesamowita wiadomość, dodatkowo jeszcze na płaskich odcinkach wyprzedziłem chyba 4 osoby, podejścia na Baranie nie bałem się bo je już znam a na znajome górki wchodzi się zupełnie inaczej niż na nieznane. Nie powiem, że wbiegłem na szczyt ale dotarłem tam bez zatrzymywania się, widać to na poniższej mapce. Tuż przed szczytem minęło mnie dwóch chłopaków z obsługi biegu, jeden chciał mi podarować ostatniego banana, odmówiłem, bałem się brać cokolwiek do ust, kilka kilometrów dalej trochę żałowałem tej decyzji...


Na samym szczycie wyprzedziłem jeszcze jedną biegaczkę, jak się okazało niedługo, tyko na chwilkę, ale byłem z siebie dumny, że tu dotarłem. Jak się okazało załapałem się nawet na zdjęcie.






16 - 30km Baranie - Przełęcz Mazgalica - Ożenna

Pierwszy zbieg, ból jaki odczułem w kolanach był ostatnim gwoździem do trumny... wdrożyłem natychmiast zbieganie zakosami. Trochę lepiej, ale to przecież dopiero początek, takich zbiegów na najbliższych 14km jest jeszcze sporo... Nie mogłem więc sobie pozwolić na wykorzystanie zbiegów do nadrobienia czasu... dodatkowo im dalej w las, tym większy problem... Dopadło mnie pierwsze zwątpienie. Na całe szczęście zaraz zaczyna się kolejne podejścia, podejścia idą mi całkiem nieźle. Na podejściach jednak tracę teraz sporo energii, cola pomaga, ale nie ma szans na wbicie żadnego żela... organizm buntuje się na samą myśl o zjedzeniu czegokolwiek... siły uciekają... i znowu zbieg, a raczej zejście... nie jestem w stanie zbiegać... ledwo mogę schodzić... hmmm tyłem schodzi się lepiej. Po 20km zaczęli mnie wyprzedzać wszyscy których ja wyprzedziłem. Owszem na podejściach byłem w stanie iść ale zejścia to katastrofa... Jeden z mijających mnie biegaczy maszerował z kijkami, więc i ja postanowiłem zrobić sobie kijki, no co, inni mają to ja też będę miał. Na całe szczęście w magurskim lesie kijków dostatek. Pomogło, o jak bardzo pomogło, nie dość, że do góry lepiej to schodząc tyłem łatwiej równowagę utrzymać. Chciało by się pobiec a nogi nie niosą... półmetek już za mną, tak czy siak muszę zejść przynajmniej do Ożennej. Czy jest sens, pchać się aż do mety w takim tempie? Każdy kolejny kilometr okazuje się coraz cięższy do przebycia, dobrze, że mam kijki... wprawdzie łamią się co jakiś czas ale las dostarcza natychmiast nowych - lepszych. Teraz to już nie jest bieg, teraz to już marsz z opcją, na dojście do mety pierwszego ultramaratonu magurskiego... i mojego pierwszego podejścia do maratonu. Po 25 km zaczyna iść głowa, ciało z jednej strony nie czuje aż takiego dużego zmęczenia na jakie było nastawione a z drugiej spaliłem już dawno wszystkie podręczne rezerwy energii, coli mam tylko 0,7l,  nie wystarczy na następne 20km. Każde podejście witam z radością, problem jest taki, że już całkiem niedaleko zacznie się ostatnie zejście do Ożennej, nie jest strome ale jest długie... Może w Ożennej jednak odpuszczę... Nagle w środku lasu pojawia się ni stąd, ni zowąd punkt pomiaru czasu. To dość ciekawe zjawisko, w środku lasu, na szlaku plastikowe krzesełko okrutnie znudzony pan od obsługi czarodziejskiego sprzętu, jakieś laptopy i mała antena... patrzy na mnie ze zdziwieniem, pewnie spodziewał się jakichś biegnących zawodników a nie gościa z dwoma kijami ledwo powłóczącego nogami... koniec końcem zmieściłem się w limicie czasu na tym odcinku, więc... no właśnie więc co dalej... zaczyna się ostatnie zejście do Ożennej. Już po za linią lasu, prosto w dół, dwie niewielkie koleiny wypełnione kamieniami na których wykrzywiają się moje stopy powodując co chwilę tak wielki ból w kolanach, że muszę przystanąć... to już ostatnie zejście... w Ożennej schodzę z trasy, może nawet uda mi się, że ktoś mnie podwiezie do Krempnej. To jeden z gorszych momentów trasy... ściana, ale ściana dla głowy... bo organizm znalazł jakiś dziwny sposób na dostarczanie do mięśni energii więc jakoś posuwam się do przodu, głowa zmęczyła się szukaniem powodów by pchać ciało do przodu, gdym teraz zatrzymał się i usiadł na pewno nie ruszył bym już dalej ani o krok... ostatni ciek wodny przed Ożenną, pan leśnik z wielkim zdziwieniem i uśmiechem na twarzy mówi do mnie: "heheh myślałem, że to miały tu być biegi jakieś a nie marsze..." no co miałem mu powiedzieć... panie chory trochę jestem i kolana nieść nie chcą więc idę i dojdę jakoś do końca... i to był ten moment kiedy przeskoczyłem ścianę głowy... panie leśniku, jeśli czytasz te słowa to dziękuję ci. W sumie skoro limit trasy jest 12h to jakoś się doczołgam. Wprawdzie Tomek będzie musiał na mnie trochę poczekać, ale poczeka, jestem pewny. Dobra, od teraz robię co mogę, spróbuję nawet biec... oj cholera nie pobiegnę... po 2-3 krokach kolana odmawiają posłuszeństwa, dobra, nie biegnę tylko idę, co by się nie działo idę choćby na czworakach ale dojdę, nie odpuszczę aż do mety! O matko jak to wzniośle brzmi, a może się nie wygłupiać... wygłupiać czy nie wygłupiać oto jest pytanie, i czy dojście a nie dobiegnięcie liczy się czy nie... mam jeszcze mnóstwo czasu na przemyślenia całe 11km. W oddali widzę już pierwszy i za razem ostatni punkt żywieniowy w Ożennej. Poniżej mapka z trasy Baranie - Ożenna widać, że tempo lepsze na podejściach niż na zejściach...




30 - 40km Ożenna - Krempna

I nagle gdzieś w plecaku odzywa się telefon... halo? Gdzieś ty jest? może mamy przyjechać po ciebie quadem? To mój teść goprowiec postanowił pomóc mi dotrzeć do Krempnej. Tomek już dawno dotarł i przekazał mu, że trochę ze mną może być źle, więc postanowił mnie ściągnąć z trasy. Nie trafił jednak w dobry moment, jeszcze 10 minut temu z radością przyjął bym jego pomocną dłoń, a w zasadzie pomocny quad grupy GOPR, ale teraz moje morale nie pozwoliło mi na zejście z trasy, choć biłem się z myślami czy jednak nie skorzystać z tej propozycji: nie nie przyjeżdżajcie, choćby na czworakach ale jakoś dotrę...
A więc rozłączyłem rozmowę, schowałem telefon do plecaka i dotarłem dziarskim krokiem do punktu żywieniowego, zabrałem połówkę banana, wbiłem wodę, izotonik i ruszyłem w drogę, przynajmniej ten punkt planu wykonałem jak należy, poniżej minuty na postoju. Teraz asfaltem w górę i docieram do najbardziej charakterystycznego miejsca na trasie.



Czy ból to ściema? chyba tak, bo jakoś udało mi się z bólem dotrzeć aż do tego miejsca... nie mogłem odmówić sobie tej minutki na fotkę... 
Trasa wiodła teraz bardzo dziurawą drogą w stronę lasu... ból to ściema... dam radę 6h za mną 9km przede mną. Wchodzę w las lekko i przyjemnie pod górę, taki teren mi odpowiada, macham nogami i rękami ile jeszcze mam sił, ale zaczynam czuć, że organizm pomimo iż nie biegnę od 15km czuje dystans... 33km w sumie pół banana 1 żel 40ml i kawałek batona... no właśnie batona, spróbuję może uda się go wrzucić w siebie... udało się, coli już dawno nie ma, zapomniałem już nawet jak smakuje, więc chociaż baton. Wychodzę w końcu z lasu na otwartą przestrzeń, o jak tu cudownie, dochodzę do punktu widokowego... normalnie zachwycił bym się pięknem przyrody ale w moim położeniu poczułem tylko przerażenie... nie to niemożliwe, do cholery jeżeli ja mam tam zejść tędy dół to dziękuję... zostaję... dzwonię po GOPR i niech mnie zabiorą... dla czego ja głupi nie skorzystałem z podwiezienia jak się prosili.... nie idę dalej... Dopada mnie największy kryzys trasy... widzę przed sobą tylko i wyłącznie zejście... ani kawałka w górę... nie jestem pewny, czy moje nogi to zniosą, dobrze, że chociaż żołądek się uspokoił, przyjął baton i banana... zejdę tylko kawałek i zadzwonię... niech przyjadą, trudno, nie dałem rady... Ból to ściema... ból to ściema...  jak to mam cholera przedstawić swoim kolanom? No tak zapomniałem... kolana mnie okłamują.... nie dogadam się z nimi... spróbuję znów schodzić tyłem, o tak... znacznie lepiej... zejście jest porośnięte trawą, wystarczy zerkać przez ramię i można w miarę bezpiecznie schodzić. No dobrze, zejdę kawałek, może jakoś dotrę do ostatniego odcinka asfaltu, tam już sobie jakoś poradzę. Krok za krokiem, krok za krokiem, zejście się nie kończy, za zakrętem okazuje się że to dopiero początek, będzie jeszcze gorzej... teraz już trudno zacząłem zejście to i skończę... gdyby teraz zadzwonił telefon i ktoś zaproponował, że mnie podwiezie zgodził bym się od razu... na tym odcinku wpadłem trochę w otępienie, noga ręka, noga ręka, noga ręka... dziwnym trafem ból trochę złagodniał więc odwróciłem się i zacząłem podpierając się na swych kijkach iść normalnie twarzą w przód. Ostatnie przejście przez strumyk i wypłaszczenie, ufff najgorsze za mną... zaczyna się asfalt, to już ostatnie kilometry.  





(czerwone kółko to punkt widokowy, najgorszy moment mojej trasy)

Dzwoni telefon, halo Tomku!!! No gdzie jesteś? czekam na Ciebie, żyjesz jeszcze? O jak dobrze usłyszeć głos przyjaciela w takiej chwili! To już końcówka, Tomek zaoferował jeszcze: wyjdę ci na przeciw. We dwóch zawsze raźniej. Kijki już się nie przydają, oddaję je gościnnemu magurskiemu lasowi, niechaj je sobie zatrzyma. Pociągam z bukłaka łyk za łykiem domowego izotoniku, strasznie słony ale gładko wchodzi, i wyglądam za każdym zakrętem Tomka. Nareszcie jest, to znaczy, że już tylko kilkanaście minut. Teraz następny telefon, tym razem ojciec chrzestny, jeszcze kilka słów otuchy i doping przed finiszem, dobrze w mojej sytuacji pogadać z kimś kto wie co to bieganie. A teraz jeszcze jeden przyjemny moment, przy drodze stoi trzy osoby, widzą nas z daleka idących w ich stronę jeden z numerem startowym a drugi z medalem na szyi, ciekawy widok zapewne dla nich, przechodząc obok dostałem brawa, no nie powiem to było strasznie miłe. Meta coraz bliżej, już widać zaporę w Krempnej, ostatnie 200 może 250m... już widzę metę... ostatnie kilka metrów udało mi się przebiec truchtem. I oto jestem, oficjalny czas, 7:59:29... miejsce open, przedostatnie, w kategorii męskiej ostatnie... sam nie wiem co teraz czuję, w głowie mętlik... podchodzi do mnie organizator, gratuluje i wręcza pamiątkowy medal, to naprawdę bardzo miłe... i przyjdzie mi z tym żyć... teraz szczerze mówiąc chcę jak najszybciej wrócić do domu. Jedyną pociechą, i jakże dużą pociechą był czas Tomka, po czterech miesiącach przygotowań wybiegał sobie 4h55min33s pierwszy taki bieg w życiu i od razu poniżej 5h!!! To naprawdę coś, dzięki temu mam świadomość, że nasze treningi nie poszły na marne.


 Stało się! Jestem już po. W zasadzie jestem już miesiąc po. Zanim jednak odważyłem się napisać wspomnienia z biegu musiałem ochłonąć, przemyśleć, zastanowić się nad tym co się właściwie się wtedy wydarzyło.  W zasadzie po przekroczeniu linii mety nie miałem najmniejszej ochoty ani zamiaru dzielić się swoimi doświadczeniami, były wówczas dla mnie zbyt traumatyczne, byłem totalnie zawiedziony zarówno czasem jak i miejscem jakie wywalczyłem sobie. Przez kilka dni po biegu nie bardzo wiedziałem co ze sobą zrobić, co myśleć, co mówić ludziom którzy staną na mojej drodze. Wszak w poniedziałek trzeba iść do pracy, nie mówiąc już o tych którzy dopingowali moje przygotowania na FB... myśli było kilka, najprostsza: nic nie powiem! a jak się ktoś spyta to mu powiem: odwal się, moja sprawa... no ale hmmm albo nie, powiem że miałem dużo lepszy czas, np: tak 6h nie jest źle? no nie? może nie pierwszy ale nie ostatni... ech, cholera... przecież można sprawdzić na magurski.com... a po za tym co będzie dalej... jest sens biegać?
I tu muszę podziękować tym którzy wsparli mnie komentarzami typu:

Damian czas jest dla zawodowców ty kilka miesięcy temu zamarzyłeś zeby przebiec maraton i konsekwentnie mimo przeciwności losu bólu żołądka i wielu perypeti na trasie pokazałeś ze mozna walczyć , i spełniać marzenia pokonując królewski dystans nie po aswalcie a w górach  Wielu ludzi moze by chciało i marzy o tym ale nie podejmują wyzwania wiec wielki szacun !!!?

Damian za sam start w tych "warunkach" i za walke z sobą i organizmem, jesteś mistrzem! Emotikon smile Teraz krótka regeneracja i jedziemy z treningien pod nasze "braki" Emotikon wink

DAMIANIE GRATULUJE UKOŃCZENIA PIERWSZEGO MARATONU GÓRSKIEGO . JESTEM DUMNY ZE MIMO PRZECIWNOŚCI LOSU NIE DAŁEŚ SIĘ ZŁAMAĆ I NIE PORZUCIŁEŚ MARZEŃ I WYTRWAŁEŚ DO KOŃCA Emotikon smile RESPECTIVE !!!!!

Te wpisy naprawdę mi pomogły poukładać sobie to wszystko w głowie. 

Czy było warto, spytasz. Z perspektywy czasu wiem, że tak. 
Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że w ciągu pół roku przebiegnę ponad 600km wezmę udział w biegu na 10km zaliczę półmaraton i w końcu wystartuje w biegu na 40km to nie wiem czy uwierzył bym w to. Dziś, dzięki bieganiu wiem, że jestem w stanie zrobić dużo więcej niż myślę, że mogę. Po za tym zyskałem lepsze samopoczucie, kondycję, zdrowie, przez pół roku biegania zrzuciłem 10kg, i choć Krempnej nie wspominam raczej chętnie, to mam już w głowie kolejne marzenia związane z bieganiem długich dystansów. Aby być względem Ciebie całkiem szczerym dodam, że od startu wyszedłem z domu na bieganie zaledwie 6 razy, tydzień po biegu włączył mi się tak wielki "niechciej", że nie byłem w stanie wyjść z domu, szukałem wymówek, pogoda, niewyspanie, ból kolan... na szczęście, to minęło, jutro rano 5:30 kolejne bieganie!!!


środa, 19 sierpnia 2015

009 Odliczanie trwa, 2 dni do biegu.



Przygotowanie sprzętowe już za mną, wszystko spakowane i czeka tylko na użycie. Owszem, przed biegiem muszę jeszcze napełnić bukłak, myślę, że wleję do niego domowej roboty izotonik, robię go często na treningi i uważam, że "działa" tak samo jak sklepowy. Biorę sok ze świeżo wyciśniętej cytryny, miód i trochę soli - oczywiście idąc za modą jest to sól himalajska ;-) , mieszam i gotowe :-) 
Do bocznych kieszeni w plecaku trafi jeszcze litr coca-coli i jeszcze jedna butelka 0,75 izotoniku. Testując trasę okazało się, że w ciepły dzień potrzebuję około 1 litr płynów na 10km więc do pierwszego i jedynego punktu żywieniowego w Ożennej muszę się dobrze zaopatrzyć. wolę nieść trochę więcej, niż bać się, że zabraknie mi płynów. 

No nic jeszcze tylko 2,5 noce i wszystko się rozstrzygnie. 



wtorek, 18 sierpnia 2015

008 zostało 3 dni...

Tak to już za 3 dni...

Czy zrobiłem wszystko co powinienem? Czy należycie odrobiłem wszystkie zadania? 

Im bliżej biegu tym większe ogarniają mnie wątpliwości. Czy wybiegałem wystarczającą ilość kilometrów, czy ćwiczyłem na tyle wytrwale by moje ciało podołało wyzwaniu, czy odżywiałem się tak by mieć na tyle paliwa, i wreszcie czy moje kolana wytrzymają...
Największym zmartwieniem są kolana. W trakcie ostatnich treningów dawały mi się mocno we znaki na zbiegach. To nie ten sam ból który towarzyszył mi na początku biegania, wtedy po prostu bolały mnie nogi i kolana, teraz na zbiegach blokuje mi się kolano wywołując przy tym chwilowe napady bólu który uniemożliwia mi postawienie kolejnego kroku... Boję się, że jest to konsekwencja zbyt ostrych zbiegów jakie wykonywałem w ostatnim czasie. Poniżej wklejam kilka profili tras.






Czarna linia to profil trasy w górę w dół. Widać więc, że wcale nie było strasznie ostro, 400m przewyższenia to w porównaniu z Magurskim w miarę podobnie więc jeżeli na krótszych dystansach mam problemy to co dopiero 42km??? Ostatni tydzień przed startem stawiam na odpoczynek i tankowanie węglowodanów. Postanowiłem też zadbać o ducha walki i jestem w trakcie lektury "Ultramaratończyka" Deana Karnazesa. Strawa dla ducha z najwyższej półki. 

A więc za trzy dni ruszam w bój ;-)

Trzymaj za mnie kciuki!!!!

piątek, 31 lipca 2015

007 Sprawdzian... trasy

Tak to już dziś nastał jeden z ostatnich etapów przygotowań. Wybieramy się sprawdzić trasę po której przyjdzie nam biec!!!
Jak wyglądała trasa? Na razie bez dodatkowych komentarzy zapraszam do obejrzenia filmu:
Wiesz więc już, jak to wyglądało, cieszę się, że nie wybrałem się na trasę sam, wprawdzie nie spotkaliśmy na trasie żadnego rysia ani misia, ale wsparcie Tomka po 25 km pozwoliło mi wrócić do domu. Gdybym sam znalazł się w sytuacji ściany, nie wiem jak by się to skończyło, boję się, że mógłbym zostać do wieczora na szlaku, co nie było by zbyt mądre i bezpieczne. Tak więc przestrzegam początkujących biegaczy: jeżeli nie znasz jeszcze dokładnie swoich możliwości nie zapuszczaj się na odludne szlaki samotnie, ściana może dopaść Cię w najmniej spodziewanym momencie.
Z perspektywy czasu, cieszę się z tej lekcji którą odebrałem. Poznałem lepiej reakcję swojego ciała, i nauczyłem się czegoś baaaaaaardzo ważnego: ściana mija, ścianę można przebyć - za ścianą wracają siły i można biec dalej. Widać to chyba nawet na filmie, fragment w którym mówię, że jestem wykończony to mój najtrudniejszy moment trasy, a kilkadziesiąt minut później czułem się znacznie lepiej i zacząłem nabierać tempa.

Nie udało nam się zamknąć niestety pętli z Ożennej do Krempnej ale mam nadzieję, że filmik który zgrałem przyda się choć trochę osobom które zamierzają pobiec 42km w I Ultramaratonie Magurskim a nie były nigdy na tej trasie. niestety ultrasi którzy będą biec 80km muszą wyobrazić sobie ciąg dalszy ;-)

Jeżeli filmik choć trochę przypadł Ci do gustu - możesz spokojnie zostawić tu jakiś komentarz.