Ale po kolei!
Nareszcie nastała niedziela 22 maj 2016. Czekałem na ten dzień bardzo długo, i ostatnie treningi były przygotowaniem do tego, i tylko do tego biegu. Dzień wcześniej podczas przygotowania sprzętu miałem spory dylemat modowy, w czym pobiec? I wbrew pozorom to nie jest błahy problem, przy dystansie 42 km każdy szczegół ma znaczenie. Spodenki które idealnie leżą na dystansie 10km po kolejnych 10 - 20 - 30km mogą zacząć obcierać moje delikatne ciałko... Po rozwiązaniu tego dylematu, nastawiłem budzik i zaliczyłem dłuuuugi sen, wszak głupio by było ziewać na swoim pierwszym maratonie. Z samego rana wybrałem się po pakiet startowy, biuro zawodów, zgrało się idealnie z poranna mszą więc w drodze powrotnej odebrałem swój piętnasty numer i złożyłem depozyt. Pakiet jak pakiet, woda, ulotki i koszulka ale ten numer, taki.... maratoński!!!
Uzbrojony w reklamówkę Wysowianki, udałem się do domu aby zjeść kromkę z dżemem, wypić kawę i wrócić na start już w stroju do biegania. Działając zgodnie z planem, wypełniłem wszystkie punkty, czas był bardzo odpowiedni za 30 minut start, z domu na linię startową mam około 15 minut, wszystko układa się zgodnie z założeniem. Pomyślałem sobie jeszcze, że do jednej flaszki wezmę sobie wodę kokosową - temperatura rosła wiec wydawało mi się, że to świetny pomysł. Wydało mi się tak do momentu kiedy otwierałem szafkę w której czekała na mnie przygotowana puszka tego cudownego napoju. Wydawało mi się ponieważ puszka przeczuwając moje intencje postanowiła wyjść mi na przeciw... no i trochę jej nie wyszło... bo zamiast iść... wypadła.... i to wprost na palec mojej nogi! Nie wypada mi tu pisać jakich słów użyłem po kontakcie ciężkiej puszki z moim palcem... Moje "dziwne" zachowanie zaciekawiło moją ukochaną żonę, zapewne mówiłem bardzo niewyraźnie bo jedyne co zrozumiała z moich słów, to to, że: "teraz to już pewnie (piiiiii) nie pobiegnę... Na początku uznała, że celowo dokonałem na sobie jakiejś akcji sabotażowej żeby nie musieć pobiec, hmmm paluszek i główka to niezła wymówka.... kiedy zdjąłem skarpetkę okazało się, że naprawdę mam rozbity pazur i krew leje się strumieniem, czyli, że co? każdy start mam okupić problemami? Na magurskim.com problemy krzakowo/żołądkowe, teraz rozbity palec? No nie, nie dam się tak łatwo wyeliminować! Obkleiłem palec plastrem, zacisnąłem zęby, przelałem wodę kokosową do butelki (nie odpuściłem jej, ha) i pobiegłem na start. Po drodze słyszałem już komendy z linii startowej i komentarze od przechodniów: "... gdzie biegną? do Wysowej? zgłupieli całkiem, w taką pogodę im się zachciało biegać...." Zastanowiło mnie to przez chwilę, czy ja też zgłupiałem całkiem? w taką pogodę i z rozbitym palcem? A niech tam, niech myślą co sobie chcą.
Na start dobiegłem już w momencie kiedy wszyscy ustawiali się do startu. I tu przyjemne zaskoczenie, okazało się, że nie jestem sam ze sobą ale będzie mnie na starcie dopingował Michał. No nie powiem, miło mi się zrobiło, że chciało mu się przerwać poranno-niedzielny sen i przyjść na płytę rynku mnie dopingować.
W tym momencie wśród startujących pojawili się organizatorzy z reklamówkami pełnymi gąbek, tak gąbek - takich jak zazwyczaj używa się pod prysznice. Pomyślałem jako biegacz amator, że pewnie na pamiątkę dają, ale dla czego nie dołączyli do pakietu? Kiedy jednak zauważyłem, że biegacze ochoczo rozpakowują owe gąbki i zabierają ze sobą uznałem, że może to taka pomoc do obcierania potu z czoła. Wszak temperatura była iście letnia a pełne słońce nie zapowiadało ochłodzenia. Już po paru kilometrach biegu w temperaturze blisko 30 stopni przekonałem się, że gąbka nie przydała się ani trochę do obcierania potu z czoła, ponieważ w takiej temperaturze pot wysychał, za to świetnie zdała egzamin jako zimny okład, na punktach z napojami wystawione były miednice z zimną wodą, można było zamoczyć gąbkę i polewać choć przez chwilę rozgrzaną głowę.
Na start dobiegłem już w momencie kiedy wszyscy ustawiali się do startu. I tu przyjemne zaskoczenie, okazało się, że nie jestem sam ze sobą ale będzie mnie na starcie dopingował Michał. No nie powiem, miło mi się zrobiło, że chciało mu się przerwać poranno-niedzielny sen i przyjść na płytę rynku mnie dopingować.
W tym momencie wśród startujących pojawili się organizatorzy z reklamówkami pełnymi gąbek, tak gąbek - takich jak zazwyczaj używa się pod prysznice. Pomyślałem jako biegacz amator, że pewnie na pamiątkę dają, ale dla czego nie dołączyli do pakietu? Kiedy jednak zauważyłem, że biegacze ochoczo rozpakowują owe gąbki i zabierają ze sobą uznałem, że może to taka pomoc do obcierania potu z czoła. Wszak temperatura była iście letnia a pełne słońce nie zapowiadało ochłodzenia. Już po paru kilometrach biegu w temperaturze blisko 30 stopni przekonałem się, że gąbka nie przydała się ani trochę do obcierania potu z czoła, ponieważ w takiej temperaturze pot wysychał, za to świetnie zdała egzamin jako zimny okład, na punktach z napojami wystawione były miednice z zimną wodą, można było zamoczyć gąbkę i polewać choć przez chwilę rozgrzaną głowę.
Tak więc wystartowałem na trasę długo wyczekiwanego maratonu z gąbką, rozbitym palcem i nadzieją, że przygotowałem się na tyle by dotrzeć do mety. Start w biegu w grupie biegaczy to niezapomniane przeżycie, bardzo lubię tą chwilę,
Strategia na bieg prosta, 8/1,5, 8 minut biegu 1,5 minuty marszu. Na treningach działało, miesiąc wcześniej przebiegałem tak ponad 270km w tym długie wybiegania do 35km. Założenie proste: wszystko poniżej 5h na pierwszym maratonie biorę w ciemno i z zadowoleniem, 5h to wszak o 3h mniej niż na moim pamiętnym pierwszym biegu górskim w Krempnej rok temu.
Zacznij wolno, a później jeszcze trochę zwolnij, nie wiem dla czego ale lubię to motto, więc jak tylko stwierdziłem, że biegną dosyć szybko jak na swoje możliwości, zwolniłem. Spowodowało to w krótkim czasie przesunięcie się na koniec stawki, ale co tam, biegnę dla siebie, i ze sobą. Znana droga szybko mija, nawet jeżeli odległości robią się coraz większe.
Będąc na szarym końcu nie myślę w czasie biegu o nagrodach ale o tym czy dotrę do końca dystansu, biegnąc pod Magurę myślałem czy dotrę do półmetka, jeżeli się uda dalej będzie już tylko łatwiej, okazało się, że podbiegi na treningach zrobiły swoje i Magura jest już moja. Co prawda tuż przed ostatnim podejściem zaliczyłem mocny skurcz ale udało się go pokonać minutowym marszem. Dla pewności, że to nie brak sodu poprosiłem jeszcze jakąś dopingującą rodzinę w Nowicy o łyżeczkę soli, dosypałem ją do bidonu i w zasadzie do samej Wysowej nie miałem już problemów ze skurczami. Do dziś nie wiem, czy większa ilość soli w izotoniku pomaga mi czy jest to zwykłe placebo ale jak robię sobie napój na bieganie dodaję zawsze duuuuużo soli. Pomijając jedno wzniesienie, miedzy Magurą a Uściem Gorlickim miąłem cały czas z góry. Wykorzystałem cały zbieg by wyprzedzić całych trzech biegaczy. Z jednej strony radość, że się jest lepszym od innych, a z drugiej strony wyprzedza się tych na samym końcu.... hmmm czy to powód do radości i dumy? Jeszcze togo nie ogarniam, ale liczę na to, że kolejny rok biegania spowoduję, że będę toczył rywalizację trochę wyżej w stawce i pozbędę się dylematów typu: wyprzedzać czy nie wyprzedzać....
Pierwsze 30km okazały się dla mnie rekordowo szybkie 3'31"8s to najlepsza trzydziestka w życiu. Choć może jest trochę lepiej bo mój GPS kłamie i zawsze pokazuje mi sporo mniejsze odległości niż zaznaczone na trasie...
Z Uścia do Wysowej jest jeszcze tylko dwa podbiegi, po prawie 4 godzinach biegu są one jednak bardzo męczące dla mnie, ale krok po kroku napieram do przodu.
Ostatni szczyt przed Wysową to dla mnie ogromna radość, teraz już wiem dokładnie ile jeszcze przyjdzie mi biec. Wiem, że jestem w stanie zbiec do samej mety więc puszczam się.... wolnym truchtem w stronę upragnionej mety. Zegarek wskazał właśnie 4'45" biegu... a tu jeszcze kawał drogi do parku zdrojowego... no nic muszę jeszcze to znieść... jeszcze tylko kawałeczek...
Wpadam w uliczki parkowe, w tym roku meta przesunięta nieco w prawo, nie szkodzi pobiegnę i tu. Jeszcze tylko 50... 40.... 10.... i
No więc jestem!!! Możesz mówić do mnie: maratończyku!!!
Drugi do kolekcji medal z MBN będę wspominał bardzo dobrze, rozliczyłem się z początkami biegania. Miał być maraton i jest. Czas trochę nie ten, niby tylko 4 i pół minuty za dużo ale niesmak jest.
Czas czasem ale teraz najważniejsze zająć się w końcu paluszkiem, tak tak on tam biedny w bucie całą drogę czekał aby ktoś go w końcu porządnie opatrzył. Na początek odebrałem swój worek z depozytu, zajrzałem do wielkiego gara z zupą dla dobiegających, ale nie skorzystałem z uwagi na mało wegetariański wygląd zupy... no cóż liczę na to, że moja kochana żona coś będzie miała dla mnie.
Na całe szczęście dla mojego paluszka, tuż obok mety zauważyłem karetkę, oraz quad z grupą ratowników GOPR. Ta szlachetna organizacja niesie pomoc nie tyko zagubionym przypadkowo w górach ale i tłumom biegaczy na wszelakich biegach. Jak nazwa wskazuje jest to organizacja ochotnicza więc chwała, wszystkim GOPR'owcom, że poświęcają swój prywatny czas dla nas biegaczy (i żeby nie było nie słodzę tylko dla tego, że dziadek moich synów był też na trasie). Wracając do paluszka, pomyślałem sobie, że co jak co ale udając się w stronę ratowników na pewno znajdę potrzebną fachową pomoc. Zrzuciłem więc buty, zdjąłem przemokniętą od krwi skarpetę i z obnażona stopą udałem się po pomoc. Moje pytanie: czy mógłbym u was opatrzyć palca? wywołało wśród ratowników poruszenie i dezorientację. "... ale karetka jest zamknięta, ratownicy z karetki gdzieś poszli..." - ale pewnie wrócą? "pewnie tak" - to ja tu usiądę sobie na trawie i poczekam, bo chciałbym żeby mi ktoś palca opatrzył, chociaż zdezynfekował i zawinął. "to co ci się stało? pokaż to my ci opatrzymy" - o to dobrze, ja poproszę. W zasadzie było mi obojętne kto mi opatrzy palca. Ale pojawił się pewien, hmmm mały problem: "chłopaki gdzie jest apteczka? eee ja nie mam... Daniel brał. Daniel masz apteczkę? no przecież dziś zostawiłem.... to kto ma apteczkę? ... nastała cisza... - to, ja jednak usiądę sobie tu na trawie i poczekam. Rozłożyłem się więc na zielonej trawce i obserwowałem ratowników, muszę przyznać, że mój przypadek zburzył zapewne ich spokój i spowodował nagłe zmniejszenie się ich liczby. W bardzo krótkim czasie okazało się, że apteczka jednak odnalazła się w którymś bagażniku i czterech chłopa pochyliło się nad moim biednym paluszkiem. Po obfitym odkażającym prysznicu mój palec odzyskał częściowo normalny kolor i można było stwierdzić naocznie, że raczej nie ocalę pazura, trudno już przeżyłem to kilka razy, da się tak żyć i nawet biegać. Koniec końcem zostałem fachowo opatrzony, pochwaliłem się swoimi danymi aby wiadomo było kto został uratowany i akurat w tym momencie odezwał się telefon, to moja żona podstawiła właśnie pojazd powrotny do domu.
Wracam z medalem, z nowym doświadczeniem, z bolącym palcem, ale z pewnością, że to nie ostatni mój maraton w życiu, mam wręcz coraz większą pewność, że to dopiero początki i jeszcze wiele przygód z bieganiem przedemną!!!!!
Drugi do kolekcji medal z MBN będę wspominał bardzo dobrze, rozliczyłem się z początkami biegania. Miał być maraton i jest. Czas trochę nie ten, niby tylko 4 i pół minuty za dużo ale niesmak jest.
Czas czasem ale teraz najważniejsze zająć się w końcu paluszkiem, tak tak on tam biedny w bucie całą drogę czekał aby ktoś go w końcu porządnie opatrzył. Na początek odebrałem swój worek z depozytu, zajrzałem do wielkiego gara z zupą dla dobiegających, ale nie skorzystałem z uwagi na mało wegetariański wygląd zupy... no cóż liczę na to, że moja kochana żona coś będzie miała dla mnie.
Na całe szczęście dla mojego paluszka, tuż obok mety zauważyłem karetkę, oraz quad z grupą ratowników GOPR. Ta szlachetna organizacja niesie pomoc nie tyko zagubionym przypadkowo w górach ale i tłumom biegaczy na wszelakich biegach. Jak nazwa wskazuje jest to organizacja ochotnicza więc chwała, wszystkim GOPR'owcom, że poświęcają swój prywatny czas dla nas biegaczy (i żeby nie było nie słodzę tylko dla tego, że dziadek moich synów był też na trasie). Wracając do paluszka, pomyślałem sobie, że co jak co ale udając się w stronę ratowników na pewno znajdę potrzebną fachową pomoc. Zrzuciłem więc buty, zdjąłem przemokniętą od krwi skarpetę i z obnażona stopą udałem się po pomoc. Moje pytanie: czy mógłbym u was opatrzyć palca? wywołało wśród ratowników poruszenie i dezorientację. "... ale karetka jest zamknięta, ratownicy z karetki gdzieś poszli..." - ale pewnie wrócą? "pewnie tak" - to ja tu usiądę sobie na trawie i poczekam, bo chciałbym żeby mi ktoś palca opatrzył, chociaż zdezynfekował i zawinął. "to co ci się stało? pokaż to my ci opatrzymy" - o to dobrze, ja poproszę. W zasadzie było mi obojętne kto mi opatrzy palca. Ale pojawił się pewien, hmmm mały problem: "chłopaki gdzie jest apteczka? eee ja nie mam... Daniel brał. Daniel masz apteczkę? no przecież dziś zostawiłem.... to kto ma apteczkę? ... nastała cisza... - to, ja jednak usiądę sobie tu na trawie i poczekam. Rozłożyłem się więc na zielonej trawce i obserwowałem ratowników, muszę przyznać, że mój przypadek zburzył zapewne ich spokój i spowodował nagłe zmniejszenie się ich liczby. W bardzo krótkim czasie okazało się, że apteczka jednak odnalazła się w którymś bagażniku i czterech chłopa pochyliło się nad moim biednym paluszkiem. Po obfitym odkażającym prysznicu mój palec odzyskał częściowo normalny kolor i można było stwierdzić naocznie, że raczej nie ocalę pazura, trudno już przeżyłem to kilka razy, da się tak żyć i nawet biegać. Koniec końcem zostałem fachowo opatrzony, pochwaliłem się swoimi danymi aby wiadomo było kto został uratowany i akurat w tym momencie odezwał się telefon, to moja żona podstawiła właśnie pojazd powrotny do domu.
Wracam z medalem, z nowym doświadczeniem, z bolącym palcem, ale z pewnością, że to nie ostatni mój maraton w życiu, mam wręcz coraz większą pewność, że to dopiero początki i jeszcze wiele przygód z bieganiem przedemną!!!!!